International Meeting MGWC, Port Valais, Lake Geneva, Switzerland

International Meeting MGWC, Port Valais, Lake Geneva, Switzerland

2014-10-09

Port Valais, Lake Geneva,
Switzerland

   Wracając w ubiegłym roku z Alp, obiecałem sobie ,że niedługo tu wrócę i zostawię jeszcze trochę bieżnika opon. Okoliczność ku temu pojawiła się w grudniu, kiedy to logując się w MGWC, zobaczyłem plan imprez na 2014 r i zlot w szwajcarskim Port Valais w ostatnim weekend sierpnia.
   Wiosną zrobiłem sobie wstępny plan i przedstawiłem go w czasie czerwcowego zlotu. Ostatecznie wyruszyliśmy w pięcioosobowej grupie reprezentacyjnej naszego klubu. Punktem zbornym została Bogatynia, w siedzibie Cyrylowego Rodu. Określenie full wypas nie oddaje nawet ułamka gościnności , z jaka spotkaliśmy się w tym miłującym Gutki miejscu.
   Wyruszamy w niedziele ?późnym rankiem?, odprowadzani bocznymi drogami polsko-niemieckiego pogranicza przez motocyklistów z Bogatyni. Dość szybko wbijamy się w niemieckie autostrady i śmigamy na południe. Przejazd spokojny, kończymy w rejonie Garmisch-Partenkirchen, a dokładnie w Ettal.   Nocleg w pensjonacie, lokalne jedzonko, różne degustacje i Jurkowe opowieści, jak to dawniej na Bawarii bywało umilają nam czas. Pobudka była jedną z dziwniejszych jakie przeżyłem. Obudziły mnie dzwony! Po chwili stwierdziłem, że to jednak dzwonki, ale jakieś takie dziwne. Okazało się,że za oknem w odległości 20 m pasło się stado owiec, coś 20 sztuk. I każda miała na szyi co ? Bawarski dzwonek! Szybkie śniadanko, zwiedzanie Opactwa Benedyktynów i wyjazd. Zaczyna się właściwa droga.
   Jedziemy przez Fernpass. Spotykamy tam guzzistę jadącego w przeciwną stronę! Krótka rozmowa i już się znamy. Jurgen, Niemiec, który mieszka w Szwecji, też wybrał się tydzień wcześniej na zlot do Port Valais. Dalej pomykamy przez Pitztal i Reschenpass. Do Passo Dello Stelvio wjeżdżamy od strony Szwajcarii.
Niestety Włochy witają nas mgłą na przełęczach i gęstą mżawką w dolinach. Na Stelvio miła dziewczyna ze sklepiku powiedziała, że tak mało słonecznego lata jak w tym roku, to już dawno nie było. Krótki postój na góralską kiełbaskę z kapustą w bułce, fotka we mgle i dalej w dół do Bormio i przez Passo di Foscagano do Livignio na nocleg. Po drodze oczywiście było bezcłowe tankowanie baku i bagażników.
   Nazajutrz pozornie się wypogodziło, ale jadąc dalej dogoniliśmy mgłę na Forcola di Livigno. Wjeżdżając znowu do Szwajcarii musimy spowiadać się celnikom z bezcłowych zakupów. Wierzą na słowo, bo są świadomi ograniczonych możliwości transportowych motocykli ze sprzętem turystycznym. Dalej Berninapass i Malojapass, po czym wjeżdżamy do urzekającej Chiavenny. Położona jest w dolinie, z wodospadem przepływającym w poprzek miasta. Na Splugenpass spotykamy tylko jeden motocykl i jest to ku naszemu zdziwieniu MG Norge z Francji. Po krótkiej wymianie zdań żegnamy się i trzeci raz wjeżdżamy do Szwajcarii. Podejmujemy heroiczna decyzje jedziemy bez winiet, tzn. bez autostrad. Passo Del San Bernardino na pewno miało wspaniałe widoki, jednak we mgle mało widoczne. Pocieszające było to, że nasz włoski łącznik w osobie Cyryla wymieniał na bieżąco sms-y z włoskimi przyjaciółmi i na koniec dnia mieliśmy ich spotkać.
   Do campingu w okolicach Laggo Maggiore dojeżdżamy po mega objeździe zafundowanym przez gapiostwo mojej osoby i ?super? wskazania gps. Na szczęście koledzy byli wyrozumiali. Włoscy przyjaciele już czekają . Starzy, dobrzy znajomi Romolo i Stefano tak nas dobrze zaanonsowali na polu namiotowym, że formalności załatwiliśmy w okamgnieniu i zdążyliśmy przed zamknięciem baru przyjąć coś chłodnego.
   Nazajutrz nareszcie piękna pogoda, ciepło, suche namioty i dobra widoczność po drodze. Przez Simplonpass kolejny raz meldujemy się po szwajcarskiej stronie. Dojeżdżamy do Martigny i dalej do Grosser St. Bernhard Pass. Tam postój i zwiedzanie położonego wysoko klasztoru. Jurek spotyka kolegę po fachu i ucinają sobie tajna pogawędkę w jakimś obcym języku. Zjeżdżamy do doliny Aosty i kierujemy się na zachód, z niesamowitym widokiem na Mont Blanc po francuskiej stronie. Dalej skręcamy na południe i zaliczamy jeszcze Colle Del Piccolo San Bernardo, żeby ostatecznie wylądować we Francji. Tego dnia zrobiliśmy 340 km i zanim dojechaliśmy do pensjonatu w słynnym zimowym ośrodku narciarskim zrobiło się późno, ciemno i głodno.
Na szczęście pokoje ?bookingowane? czekają, a Jasiek staną na wysokości zadania naruszając żelazne zapasy z Polski.
   Rano niespiesznie, leniwie zbieramy się. Kontemplujemy widoki ze śniadaniowego tarasu i chętnie byśmy tam zostali. Niestety plan goni. Wprowadzamy tylko kilka korekt, żeby tego dnia zdążyć na porządną kolację.
   Wrdapujemy się na Col de L'Iseran, czyli 2770 m.n.p.m./ 12 m wyżej od Stelvio/ i słynną Col du Mont-Cenis, którą wcześniej wybrał Hannibal, potem Napoleon, a teraz co roku Tour de France.
Na chwilę wpadamy do Włoch. W Susa kierujemy się z powrotem do Francji i przez Briancon wjeżdżamy w rejon Hautes-Alpes, czując ciepłe powietrze prosto z Lazurowego Wybrzeża.
Przez Col du Lautaret docieramy do miejsca postoju na wysokości 1600 m. Jest wczesne popołudnie, rewelacyjne widoki, browar w litrowych szklankach i cała regionalna oberża dla nas. Szalejemy kulinarnie, nie oszczędzając nawet na deserze.
   Nazajutrz dojazd na zlot. Czeka nas 309 km. Przejeżdżamy Col du Telegraphe i Col du Galibier. Tu trafiamy na firmę fotograficzną robiącą wszystkim zdjęcia do kupienia później w internecie

( http://www.griffephotos.com/index.php?lang=en ). I wszędzie pełno rowerzystów.

Przez St.Michel de Maurienne i Col de la Madeleine, oraz Albertville docieramy do Chamonix, gdzie mamy możliwości podziwiać Mont Blanc tym razem od południa i zachodu. Po drodze zaliczamy postój z powodu prawdziwego wyścigu kolarskiego. Gdy zobaczyliśmy polskich kolarzy ekipy CCC zdążyliśmy im nawet przez chwilę pokibicować.
Przez Col de la Forclaz ostatni raz przekraczamy granicę szwajcarską i po zakupach w Martigny, kierujemy się prosto do Port Valais, na Caping Rive-Blue, czyli główną sypialnię zlotu.
   Jest piątek, wczesne popołudnie jesteśmy w trzeciej dziesiątce przyjeżdżających zewsząd guzzistów. Szybkie formalności w recepcji i rozbijamy namioty w strategicznym miejscu. Każdy wjeżdżający nas widzi. Na drzewie pośród namiotów dumnie wyeksponowaliśmy barwy naszego klubu. Po sąsiedzku mamy Francuzów, trochę dalej Włosi i Niemcy. Od razu pojawia się ?nasz? Jurgen z powitalną grappą .Gadamy jak starzy znajomi. U Jurka odnajdują się coraz to nowe pokłady niemieckiego słownictwa, uruchamiane po wieloletnim zastoju. Dzielnie w szprechaniu wtóruje mu Robert. Udajemy się do centrum zlotowego. Klasycznie-opłata, koszulka, znaczek,naklejka. W kolejce niespodzianka. Luigi, jeden z trzech oldbojów, którzy na Gutkach byli u nas w czerwcu w Starej Jedlance. Witamy się jak rodzina. Wymiana uprzejmości z organizatorami z Guzzi Fan-Leman,oraz prezydentem MGWC i wracamy na camping. Tam kolejna niespodzianka. Dojechali Romolo i Stefano z kolegami. Co się dalej działo....eh.
   Nazajutrz jest jakiś program. Słabo zapowiadana jest wycieczka po górach. Ale to i tak nie dla nas, bo właśnie zeszło z nas napięcie całego tygodnia jazdy. No i grappa z poprzedniego wieczoru też raczej właśnie schodziła. Nasi Włosi po powrocie jednogłośnie stwierdzili, że organizacji to Szwajcarzy powinni uczyć się w....Polsce. W południe ruszamy na krótką wycieczkę do Montreux. Trafiamy tam na festyn ludowy na nabrzeżu. Spożywamy nad brzegiem jeziora ,oglądamy statki i zakupujemy pamiątki. Po powrocie zaczyna się część oficjalna. Koncerty, przemówienia, konkursy i nagrody. Najdłuższy dojazd zrobił Jurgen z Goteborga. Cieszyliśmy się, że to jeden z naszych, bo wystąpił w niebieskiej koszulce, zlotu z Czaplinka, którą dostał od nas wcześniej i z dumą nosił. Przy okazji odnalazłem kolejnego ?naszego? Włocha Ivo na Californi, z ekipy która odwiedziła nasz zlot w 2013. W sumie w zlocie brało udział około 150 osób. Oficjalną imprezę zakończył pokaz ogni sztucznych po drugiej stronie portu. I żadna cisza nocna w mieście nie obowiązywała.
   Niedzielny poranek był jak na każdym zlocie. My zwijamy się na luzie, bo powrót rozkładamy na dwa dni. Za miastem odwiedzamy mały kościółek. Wchodzimy w pełnych zbrojach, a tu zaczyna się msza po francusku. Błyskawiczna reakcja Jurka i już jest zaproszony przez miejscowego proboszcza do wspólnej pracy. Było bardzo ekumenicznie, a miejscowa ludność była zachwycona. Wokół Jeziora Lemańskiego docieramy do Lozanny i kierujemy się na północ do Francji. W konsekwencji wcześniejszego wyboru, dalej omijamy szwajcarskie autostrady.
We Francji wybieramy drogi szybkiego ruchu i tylko dwa krótkie odcinki płatnej autostrady. W okolicach Mulhouse pech dopada Jaśka. Na skrzyżowaniu autostrad łapie kapcia w przednim kole. Na szczęście jechał powoli na drodze dojazdowej i tylko szybkie podparcie butami jak łyżwami, uchroniło go od poważniejszych konsekwencji. Drugie szczęście to, że zaraz był zjazd na parking. Jak na starego wygę przystało łatki i łyżki wozi przy pogodzie, więc po godzinie jedziemy dalej.
Do Neckarslum docieramy po ciemku, więc dopiero rano stwierdzamy świeże płótno w tylnej oponie Bellagio Cyryla. Opatrzność czuwa jednak dalej, bo okazuje się, że spaliśmy po drugiej stronie ulicy dużego serwisu opon. Przy pomocy karty kredytowej i wkładu własnej pracy sprawa zostaje załatwiona od ręki.
Próba zwiedzenia muzeum NSU nie udaje się, bo w poniedziałek zamknięte. Po raz pierwszy od wielu lat używania świetnych niemieckich autostrad, w czasie dalszej jazdy nie cieszyłem się. Koniec zakrętów i widoków. Za kilka godzin rozstajemy się w okolicach Drezna i koniec wycieczki. Na szczęście od granicy do domu jechaliśmy w deszczu, więc było trochę dodatkowej adrenaliny.
Na koniec składam serdeczne podziękowanie Jurkowi, Jankowi, Robertowi i Cyrylowi za wspólnie spędzony czas i kilometry.

Andrzej Chmielecki

Link do pełnego reportażu zdjęciowego z wyjazdu